Recenzja filmu

Armia umarłych (2021)
Zack Snyder
Dave Bautista
Ella Purnell

Blitzkrieg w slow-mo

Połączenie heist movie z filmem o zombie brzmi intrygująco, a Snyder bez ironicznego mrugania okiem próbuje pożenić jedno z drugim. Szatkuje opowieść na tak malutkie kawałeczki, że faktycznie te
Blitzkrieg w slow-mo
Parafrazując zapomniany, koszmarny letni hit sprzed lat: Zack Snyder biegnie tak powoli, jak niejeden chciałby iść. Bez sensu? Oczywiście! Ale to niezła ilustracja metody twórczej, która zakrzywia czas i przestrzeń.



Decyzja Netfliksa o sypnięciu groszem na nowy projekt Snydera - mesjasza kina popularnego, którego kult zahacza często o nieznośną dewocję - może wydawać się bezpieczna. Ale też pomaga uzmysłowić sobie, jak wyglądałaby rzeczywistość, w której reżyser, scenarzysta i operator w jednej boskiej osobie nie byłby spętany żadnymi "ale!" dużego hollywoodzkiego studia i mógł realizować to, co tylko mu się przyśni. Pewnie dlatego metraż "Armii umarłych" wynosi monstrualne jak na podobne kino dwie i pół godziny - minuty mijają niczym sekundy, zaś nawet najszybsze sceny kręcone są w zwolnionym tempie. Podobne paradoksy organizują całą twórczość Snydera. To facet, który czołga się sprintem i pędzi tip-topkami.

Teledyskowe doświadczenia z początku lat dziewięćdziesiątych (a zwłaszcza praca dla Morrisseya) nauczyły go kontrowersyjnej teorii montażu - że trzeba jednocześnie szybko i powoli. Stąd już pewnym lejtmotywem jego kina jest muzyczne preludium, ustawiające optykę świata. Nie inaczej jest i w tym przypadku, choć w "Armii umarłych" mamy raczej do czynienia z makietą, miniaturą świata. Las Vegas, miasto grzechu, jawi się u Snydera niczym symulakrum, gdzie nadgniłe showgirls tańczą do muzyki Richarda Cheese'a i Alison Crowe na gruzach skarlałej statuy wolności. To tylko plastikowe atrapy - mówi Snyder - marna imitacja rzeczywistości i rozświetlona kolorami tęczy fasada, za którą kryją się kilometry szarej pustyni. Ta scenografia służy mu w mniejszym stopniu do krytyki kapitalistycznego konsumpcjonizmu (tę odhaczył już, kręcąc swój pełnometrażowy debiut, czyli remake "Świtu żywych trupów"), a w większym - jako fundament spektaklu. W takich okolicznościach przyrody przecież wszystko wygląda i brzmi lepiej: tryskająca jucha, świszczące kule, cedzone przez zęby bluzgi, perlący się pot. Film Snydera jest bowiem niczym innym jak kinetycznym show; spektaklem opierającym się, na dobre i na złe, wyłącznie na fizycznych atrybutach obsady. Czytaj: na bohaterach powycinanych z papieru, i to niekoniecznie kolorowego.


Połączenie heist movie z filmem o zombie brzmi intrygująco, a Snyder bez ironicznego mrugania okiem próbuje pożenić jedno z drugim. Szatkuje opowieść na tak malutkie kawałeczki, że faktycznie te dwie i pół godziny wydają się być jedynym sposobem, by każda z postaci dostała przysłowiowe pięć minut. Liczna ekipa złodziei pod dowództwem niejakiego Scotta, faceta, dzięki któremu udało się zagonić żywe trupy do mekki hazardu i otoczyć murem, to klasyczne, stereotypowe figury, charakteryzowane przez jedną jedyną cechę. Od eksperta-kasiarza, przez szaleńca-sadystę, po dokooptowanego do wyprawy agenta-nadzorcę. Ale i rosły lider tej drużyny (w tej roli Dave Bautista), przygnieciony przez traumę po starcie żony i cierpiący przez rozłąkę z córką, raczej nie biega z sercem na dłoni. Oczywiście, trudno czynić z tego zarzut, bo Snyder tu nikogo nie mami. Ludzie mu tylko przeszkadzają, ważniejsze są nieumarłe tygrysy.

Nasi antybohaterowie mają niewiele czasu, żeby wykonać zlecenie potężnego biznesmena, który chciałby odzyskać forsę ze skarbca pod swoim kasynem. Za robotę oferuje soczysty procent, ale feler jest taki, że lada dzień rząd planuje zrzucić na cały ten bałagan atomówkę i mieć zombie z głowy. Stąd stawka jest praktycznie żadna, wyścig z czasem jedynie pretekstowy, charakterologiczne przepychanki miałkie, a wszystko służy tutaj czyszczeniu pola dla radosnej destrukcji. I cóż, akurat w tym aspekcie trudno cokolwiek Snyderowi zarzucić. Choć wyciął ujęcie z zombie wymachującym przyrodzeniem, zostało tutaj sporo atrakcji z atlasu pomysłów ostatecznych. Przyjemność z wertowania jego stron pozostawię Wam, a sam napomknę jedynie o wątku świadomych umarlaków, w których tli się więcej życia niż w ludzkich bohaterach Snydera.

Snyder, jak to Snyder, nawet kiedy opowiada z przymrużeniem oka, to mówi zupełnie serio. I gdzieś pod tą kołderką strzelanin i wybuchów kryje się zalążek opowieści o ludziach wyrzuconych za margines. Ba, mamy tu nawet obozy uchodźcze, które rząd traktuje jako sposób do oddzielenie obywatela pożądanego od elementu wywrotowego. I naprawdę szkoda, że nawet mimo tych stu pięćdziesięciu minut, nie starczyło czasu, by rozwinąć te wątki, a o uzbrojonych po zęby renegatach powiedzieć... cokolwiek. Ale za to mamy pif-paf. I trudno się sprzeczać: to naprawdę ładne i głośne pif-paf.
1 10
Moja ocena:
6
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones